Mam na imię Emil i 18 lat na karku. Tego lata postanowiłem zrobić coś szalonego. Od zawsze pociągała mnie dzikość, ryzyko oraz odkrywanie nieznanego. W sumie to każdego to pociąga, tylko że ja nie przespałem wiele nocy, marząc o życiu wśród dzikich plemion. Zapach dymu z ogniska, pusty żołądek, tajemnicza głęboka puszcza, pomalowane twarze i wielka cisza. Tego lata jakaś potężna siła wyrwała mnie samego do brazylijskiej puszczy, gdzie mimo mnóstwa przeciwności losu udało mi się dzielić los z Indianami Yanomami.
Im dalej na północ, tym bardziej dziko
Po jednodniowym rejsie rzeką Rio Negro, z Manaus do małego miasteczka Barcelos, kierując się wskazówkami współpasażerów, udałem się do pewnego starego człowieka, który rzekomo wiedział bardzo wiele na temat dzikich ziem. Gdy w końcu go odszukałem Indianina na jego plantacji, zostałem życzliwie ugoszczony i hojnie obdarowany poradami dotyczącymi przetrwania w dżungli. Pracowaliśmy tam w ogromnym upale nad uprawami bananów macaxery cytrusów i tym podobnych. Po upływie tygodnia skierował mnie on później do ze swojego przyjaciela, płynącym daleko na północ, gdzie mogłem spotkać członków plemienia-rodu Yanomami.
Pierwszego Indianina Yanomami ujrzałem 625 km na północny zachód od miejsca lądowania – Manaus w linii prostej… szczerze mówiąc linia ta nigdy nie jest prosta, gdyż rzeki tam są tak kręte, że podróż w głąb dżungli trwa bardzo długo. Miejsce, w którym się docelowo znalazłem, po 3 dniach żeglugi było maleńką osadą, umiejscowioną wysoko w górę rzeki Padauiri, wpływającej z północy do Rio Negro. Ten dopływ nie jest zbyt często uczęszczanym miejscem, w porównaniu z Czarną Rzeką, której wody stosunkowo często są wzburzane przez statki handlowe, rybackie oraz pasażerskie. Zaś nad Padauiri wszystko żyje sobie spokojnie swoim własnym życiem. Południowy odcinek jest skąpo zamieszkany przez Brazylijczyków z rodu Barè – prostych, bardzo otwartych ludzi, żyjących ze zbieractwa, okazjonalnych polowań oraz uprawy roślin na niewielką skalę – głównie na własny użytek, takich jak: macaxera, bataty, trzcina cukrowa i… szczypiorek. (zdjęcie poniżej)
Na północnym odcinku rzeki, aż pod samą Wenezuelą, znajdują się dzikie tereny zamieszkałe przez współcześnie największe na świecie plemię – Yanomami. Jego liczebność wynosi sporo ponad 16 000 osób, jednak w większej części zamieszkują oni górzyste tereny w Wenezueli, a nie Brazylii. Podzieleni są na kilka grup, lecz mówią wszyscy tym samym językiem. Nazwa Yanomami w ich języku oznacza ”ludzie”, czyli szczerze mówiąc trochę absurdalnie ich określamy. Północny odcinek rzeki Padauiri jest dziki i nieokiełznany, znajduje się przy jego brzegu 5 malok i rzadko kto się tam zapuszcza. Indianie tam cierpią głód, choroby i rozpad wartości swojej kultury, choć większość z nich, jeśli na dobre nie osiedliła się w mieście Boa Vista, to skrzętnie kultywuje święta plemienne, w czasie których odbywają się uczty i rytualne tańce.
Nossa communidade – nasza osada
Północ dzika, południe spokojne, a ja wylądowałem na granicy tych dwóch stref, gdzie moje odkrywcze instynkty ciągle jednak mnie znosiły na północną stronę. Miejsce, które było moją bazą wypadową do eksploracji puszczy północnoamazońskiej i poznawania kultury Yanomami, jest osadą, gdzie żyją Brazylijczycy, handlujący piasawą (Zdjęcie palmy atalii brazylijskiej poniżej) oraz cała masa Indian Yanomami, którzy spłynęli ze swojego wielkiego domu – maloki o nazwie Mararì. Podczas swojej podróży z północy musieli oni przebyć potężny wodospad Cashoeira da Aliança, na swoich marnych canoe, w których dziury zapychali pociętymi kawałkami swoich ubrań. W jakim celu pokonywali oni taki dystans i przybywali do osady, gdzie stacjonują Brazylijczycy? Piasawa! Komu innemu taki Indianin może sprzedać zwinięty bloczek włókien piasawy, jak nie Brazylijczykowi, który wesoło popłynie z tym pakunkiem do miasta i sprzeda z zyskiem producentowi miotełek?
Cachoeira da Aliança, wodospad, który czasem ma trzy metry wysokości, a nieraz piętnaście, zależnie od pory: suchej lub deszczowej.
Tak to się tam kręci: Indianin natnie piasawy sam lub z Brazylijczykiem, lub z ciekawskim podróżnikiem z Poznania i potem sprzedaje ją handlarzom z Barcelos, dostając w zamian klapki firmy Havanas, koszulkę firmy China, farinhię, ryż lub baaardzo rzadko gotówkę – reales.
Chcę mieć taką fryzurę, gringo!
Pierwsze moje spotkanie z mieszkańcami malok odbyło się na glinianym placu, wydeptanym pośrodku wioski, o której już wspomniałem. Podszedłem nieśmiało do grupki Indian, która już od pół godziny niesamowicie wnikliwie mi się przypatrywała, od czasu jak wyskoczyłem na ląd ze statku. Wszyscy byli ode mnie o pół metra niżsi, stali ze skrzyżowanymi ramionami, a niektórzy nawet zarazili się moim infantylnym uśmiechem, z którym nadchodziłem. Przywitałem się z nimi, podając każdemu dłoń; to nieważne, że połowa z nich podawała lewą, bo podawanie ręki nie jest w ich zwyczajach. Ważne jest to, że patrzyli mi głęboko w oczy; miałem wrażenie, że widzą więcej niż tylko moją fizyczną formę. Biła od nich niesamowita aura dzikości, coś, co można znaleźć tylko w Amazonii. Czułem się w śród nich doskonale, jakby to byli moi bracia. W pełnym momencie jeden z nich powiedział:
– Beee… berymehelepopee!
Od razu z pytającym wzrokiem odwróciłem się do starszej kobiety z Barè, która się temu zderzeniu kultur od pewnej chwili przyglądała.
– On mówi, że chce mieć takie włosy jak ty, gringo! – powiedziała po portugalsku.
A miałem wtedy kilkanaście warkoczyków z tyłu głowy…
Uważaj, bo zginiesz!
Minęły już trzy dni w wiosce. Zapoznałem się z Brazylijczykami, porozmawiałem z szefem Indian, nakręciłem trochę wywiadów z miejscowymi.
Dowiedziałem się, że ta osada powstała 30 lat temu z inicjatywy ewangelickich misjonarzy. Warunki dość sprzyjające, dżungla obfitująca w pożywienie, miejsce dość wysokie, więc woda rzadko będzie podmywać domostwa, a odległość od Barcelos jeszcze ujdzie – 4 dni podróży rzeką.
(Zdjęcie: Pale przeciwpowodziowe)
Wypalili kawałek dżungli za domostwami i założyli plantację trzciny cukrowej oraz innych roślin użytkowych. Postawili nawet mały kościółek, w którym od czasu do czasu Brazylijczycy mają swoje ewangelickie święta. Po pewnym czasie zjawili się tam Yanomami i pojawiły się pewne komplikacje, ale o tym w późniejszym odcinku.
Gdy już miałem sytuację kulturową mniej więcej obadaną, musiałem koniecznie zabrać się za najważniejszy punkt wyprawy, czyli eksploracja dżungli w miejscach, w których zupełnie nikt nie chodził. I tu pojawił się konkretny problem. NIKOMU nie chciało się zostać moim przewodnikiem. Pójdę samemu? Trochę słabo, zwłaszcza że trzy miesiące temu w puszczy w pobliżu wioski jaguar zabił Brazylijczyka, przynoszącego już powiązaną piasawę z lasu i od tamtego czasu panuje tam atmosfera troszkę nie sprzyjająca samotnym wędrówkom. No, ale co? Miałem czekać na cud? Pożyczyłem strzelbę, kupiłem 12 pocisków, wziąłem plecak i przed siebie! Niech żyje przygoda!
Gdzieś w dżungli
To, co najbardziej mnie zafascynowało w dżungli w zachodniej części Wyżyny Gujańskiej jest to, że nigdy nie wiem, co za chwilę mnie spotka, gdyż widoczność przez gęstwinę krzewów, palm i lian sięga kilku metrów. Monumentalne drzewa, którymi jest usiana tropikalna selva, porośnięte są przeróżnymi epifitami, lianami, a nawet dziwacznymi grzybami. Wszystko tam tak bardzo tętni życiem, nawet raz napotkałem drzewo z przegniłym pniem o średnicy 50 cm, które nie miało styku z ziemią, a jego górna część utrzymywała się wyłącznie na lianach, wpijających się w ten niesamowity okaz, jednocześnie zawieszając go w powietrzu. Do tego jeszcze warto dodać, że ogromne połacie puszczy są porządnie zalane, w związku z porą deszczową i duża część bezkręgowców wywędrowała na korony drzew, gdzie mogła schronić się przed utonięciem. W tej całej gęstwinie żyją sobie niesamowite kolorowe ptaki, takie jak: czubacze, penelopy czarne, tukany, papugi zielone, ary oraz wiele innych.
Przekrzykują się one wzajemnie z małpami wyjcami, które zawsze budzą tam człowieka o 6 z rana niespotykanym, tajemniczym wyciem. Jako że wiele ssaków naziemnych jest trudno zauważyć, a tym samym jeszcze trudniej upolować, często siedziałem razem z Indianami głodny. To, co jadalne było trudno dostępne, a to co było uciążliwe i niejadalne, było wszędzie. Pająk na pająku, na każdym kroku musiałem patrzeć, czy nie chwytam się pnia z ptasznikiem, który z przyjemnością ukąsi mnie w dłoń, czyniąc ją niezdatną do użytku. Muchy oczywiście też latały wszędzie, tylko to nie były zwykłe gówno-loty, lecz tropikalne meszki, które gryząc, powodowały ropne zapalenia na skórze. Ale nie płakałem. No dobra, kilka razy mi się to zdarzyło, ale to był element oczyszczenia. Ciekawym jeszcze było to, że im wyżej płynęliśmy strumieniami w stronę gór, tym bardziej szata roślinna się wzbogacała. Im więcej skał wystawało z ziemi w dżungli, tym więcej powalonych pni porośniętych kwitnącymi storczykami, przecinało strumienie, w których pływały endemiczne płaszczki, węże koralowe oraz kraby.
Tak to już w życiu jest…
Ostatni tak różnorodny ekosystem na naszej planecie… Tak, jak bardzo zapiera dech w piersiach piękno dziewiczej przyrody, tak samo przygniata zagmatwanie tamtejszej polityki. Mimo że jestem w domu od pięciu miesięcy, ciągle jestem świadom tego, że ci sami Indianie, z którymi jadłem włochate gąsienice przy ognisku, niedługo już osiedlą się w Barcelos lub Boa Vista, szukając łatwiejszego życia. Jednocześnie wiem jednak, że za wiele z tym nie zrobimy, gdyż filozofia tzw. postępu opanowała już nie tylko białych, ale też wielu Iudzi puszczy. Szkoda tylko, że ten proces jest nieodwracalny, gdyż posadzone nowe drzewka na przemysłowym karczowisku to już nie ten sam skład gatunkowy. Tak samo jak Indianin znudzony życiem w mieście wraca do dżungli i posiłkując się książką Wojciecha Cejrowskiego próbuje z kolegami odbudować kulturę plemienia, o której już wszyscy dawno zapomnieli…
Emil Witt
Comments
disqus_vAcdBydzYG
26 lipca 2014 at 13:06a jakieś informacje o festiwalu w Bolkowie? mam nadzieję, że wrześniowa edycja jak zwykle się odbędzie